
W pewnym momencie życia człowiek zaczyna się zastanawiać, co właściwie zbudował – i czy to w ogóle ma sens. Po trzynastu latach w kulturze lokalnej próbuję ten sens uchwycić: między pasją a biurokracją, między codziennością a absurdem.
Eksperyment w pełnej skali
Wraz z wejściem w pewien wiek, umówmy się… przedemerytalny, coraz częściej nachodzi mnie myśl, że warto dokonać pewnej syntezy — może nie rozrachunku, ale uporządkowania doświadczeń, które przyniosło trzynaście lat kierowania instytucją kultury w niewielkim miasteczku. To szmat czasu, ale też podręcznik zarządzania w warunkach polowych. Z dzisiejszej perspektywy mogę śmiało powiedzieć: prowincjonalne życie kulturalne to nie zawód, tylko eksperyment społeczny w pełnej skali.
Jesienią 2012 roku przyjąłem propozycję burmistrza Starego Sącza, by poprowadzić tutejsze Centrum Kultury i Sztuki — instytucję w dziewięciotysięcznym miasteczku, malowniczo położonym na styku Beskidu Sądeckiego i Kotliny Sądeckiej, niedaleko granicy ze Słowacją. Nie przypuszczałem wówczas, że ta decyzja zapoczątkuje najdłuższy etap mojej zawodowej biografii. Wtedy w Starym Sączu był tylko jeden festiwal — Starosądecki Festiwal Muzyki Dawnej — chlubna i cenna tradycja, ale też pewien marazm, który wymagał nowego impulsu.
Ewolucja zamiast rewolucji
Dziś, po trzynastu latach, miasto żyje kulturą przez cały rok. Mamy siedem festiwali – od muzyki dawnej, organowej i jazzowej po film, teatr, podróże i Bałkany. Do tego orkiestry, zespoły regionalne, grupy teatralne i młodzieżowe, galerie, uniwersytety – trzeci wiek i dziecięcy Uni-Juni – oraz IMOGaleria, przestrzeń sztuki współczesnej. Nasze najmłodsze dziecko, Prowincjonalny Retro Jarmarek, ma dwie odsłony – wiosenną i jesienną. Sporo jak na dziewięć tysięcy mieszkańców.
A przecież to tylko fragment – co roku organizujemy grubo ponad sto wydarzeń, od koncertów po spotkania literackie. To nie była rewolucja, lecz spokojna ewolucja, w której kolejne inicjatywy rodziły się z poprzednich – z potrzeby chwili, przypadku albo zwyczajnej pasji ludzi, z którymi dane mi było pracować. Nie piszę tego, by się chwalić. Raczej, by pokazać, że nawet na prowincji można budować coś trwałego i wartościowego.
Za sukcesem, który dziś wydaje się oczywisty, stoją lata prób, niepowodzeń, sporów i kompromisów. Każde z tych wydarzeń miało swoich przeciwników, każda decyzja wymagała tłumaczenia, a każdy pomysł musiał przejść przez gęste sito lokalnych emocji i układów – gdzieś już nie w Wilkowyjach, a jeszcze nie w Rzeszowie czy Nowym Sączu.
Czekając na Stinga
Kiedy parę miesięcy temu usłyszałem na sesji, że w Starym Sączu „nic się nie dzieje”, a ktoś – w geście „konstruktywnej alternatywy” – zaproponował koncert na rynku z udziałem Stinga, zrozumiałem, że oto mam przed sobą metaforę całej pracy w kulturze. Zawsze znajdzie się ktoś, kto w przypływie lokalnego geniuszu zacznie bezsensownie licytować – nie po to, by coś zbudować, ale by unieważnić to, co w takim trudzie się zbudowało.
W tym geście było wszystko: lekceważenie, ignorancja, polityczne wyrachowanie, ale też – paradoksalnie – pewna bezradność wobec faktu, że prowincjonalne miasteczko potrafiło przez lata stworzyć własny, rozpoznawalny ekosystem kulturalny. To taki nasz, starosądecki wariant cancel culture – próba wykreślenia dorobku wspólnoty tylko dlatego, że nie mieści się on w cudzej wizji i może być politycznym paliwem dla czyjejś kariery.
Notatnik z pola
Piszę więc ten cykl, by opowiedzieć o tym, jak wygląda codzienność na „wysuniętej placówce kultury”. Bez patosu, ale też bez kokieterii. Będzie tu trochę o sukcesach, trochę o absurdach, sporo o ludziach – o ich energii, wrażliwości, czasem o ich złośliwościach. O tym, jak w świecie niedoborów i lokalnych wojenek można mimo wszystko budować coś wspólnego i wartościowego.
To nie będzie dziennik dyrektora ani raport z działalności. Raczej notatnik z pola – zapiski człowieka, który od trzynastu lat próbuje zamieniać niemoc w sprawczość, a chaos w sens. A że po drodze zdarzały się momenty groteskowe, komiczne, a nawet surrealistyczne – tym lepiej. Tak po prostu było.
Kultura, zwłaszcza ta „stosowana”, ma to do siebie, że nie mieści się w rubrykach i nie daje się w całości przewidzieć. Jest slalomem między tyczkami nieformalnych układów i – chcąc nie chcąc – elementem gry o władzę i wpływy w środowisku lokalnym, choć jeszcze niedawno łudziłem się, że wcale nie musi.
Ćwiczenia z kultury
Nie mam żadnych ambicji politycznych, nie planuję walki o stołki ani tu, ani nigdzie indziej. W sensie zawodowym czuję się spełniony. To, co robię, jest raczej próbą zrozumienia, jak te wszystkie procesy się dzieją i co sprawia, że w jednym miejscu udaje się stworzyć coś trwałego, a w innym – nie.
Przez te lata przewinęły się setki ludzi: artyści, animatorzy, samorządowcy, partnerzy z kraju i zagranicy. Setki rozmów, prób, negocjacji, spotkań przy herbacie i ciastku. Każde z nich zostawiło ślad – w projektach, w emocjach, w pamięci. Było w tym wszystkim coś z podróży, choć odbywanej bez zmiany miejsca. Bo prawdę mówiąc, całe życie byłem przekonany, że jeśli kiedyś napiszę książkę, to będzie to książka podróżnicza.
To także podróż – w głąb świata, w którym geografia i pejzaże są tylko tłem, a prawdziwym krajobrazem stają się ludzie i ich codzienny wysiłek. Ćwiczenia terenowe z kultury stosowanej to notatnik z tej wędrówki. Zbiór obserwacji, przypadków i historii, które – jak sądzę – warto opowiedzieć. Nie dla zasługi ani poprawy wizerunku, lecz po to, by pokazać, że sens kultury lokalnej nie polega na wielkich słowach, ale na codziennym, często niedostrzegalnym działaniu.
Jeśli więc ten cykl ma czemuś służyć, to właśnie temu: by stać się zeszytem do ćwiczeń z kultury lokalnej. Miejscem, gdzie można zapisać kilka przypadków, błędów i małych zwycięstw, które razem tworzą opowieść o tym, jak kultura funkcjonuje poza dużymi miastami i wielkimi budżetami.
Każdy z tych epizodów to gotowy scenariusz – czasem dramat, czasem komedia. A obok nich przewijają się dziesiątki bohaterów – pełnokrwistych, nieraz gogolowskich postaci, które same proszą się o to, by nadać im nieśmiertelność. Bo wbrew pozorom, prowincja jest pełna wybitnych charakterów.
Na zakończenie
Niech więc ten cykl będzie zapisem codziennej pracy – nie zawsze widowiskowej, ale konsekwentnej. Bo jeśli coś w kulturze lokalnej się udaje, to raczej mimo wszystko niż dzięki wszystkiemu. I może właśnie w tym jest siła: w robieniu rzeczy, które z pozoru nie miały prawa się udać – a jednak się dzieją.
Wojciech Knapik
 
 
 
 
 
 
 
 




