Czy miłość w dawnych czasach była inna niż dziś? Zapewne nie. Człowiek zawsze kochał i kocha tak samo. Zdecydowanie inne były warunki jej „rozkwitania”. Hamowana wieloma nakazami moralnymi ale także konwenansami, w każdej epoce realizowała się inaczej. Jak było w czasach staropolskich i jak wyglądały ówczesne małżeństwa pisze Jan Sygański (1853-1918), duchowny i historyk.
Przede wszystkim nie wszystkie związki wynikały z miłości. Oczywiście, mogło się i tak zdarzyć, ale w wielu przypadkach był to pewien rodzaj kontraktu – umowy, gdzie dużą rolę odgrywali rodzice młodych. W zawieraniu małżeństw często brali udział swaci, a więc osoby zajmujące się profesjonalne kojarzeniem par: mieszczanie sandeccy przez takie swatania wchodzili w związki małżeńskie z osobami zwykle mało sobie znanemi, nieraz ze stron wcale dalekich, mianowicie z Krakowa, z którym Nowy Sącz łączyły tak ścisłe stosunki handlowe. Równie i mieszczanki sandeckie wychodziły za mąż do Krakowa za obywateli tamtejszych. Że ten rodzaj zawierania małżeństw był połączony w owych czasach z wielkiemi kosztami, rozumie się samo przez się – pisał Sygański. Dobrze, że nie było w tamtych czasach portali randkowych, choć rola swata była zbliżoną do tego typu działalności. Wybranek jednak musiał wierzyć na słowo swatowi, bowiem ten nie mógł w tych czasach dysponować zdjęciem oblubieńca lub oblubienicy.
Najpierw odbywały się zaręczyny, zwane powszechnie zrękowinami. Tak opisywał ten zwyczaj Sygański: Polegały one głównie na słownem przyrzeczeniu, które oblubienica w domu swym rodzicielskim dawała oblubieńcowi, przyczem na znak stwierdzenia i zezwolenia, ojciec oblubienicy łączył ich ręce, lub też sami wzajemnie podawali sobie dłonie, skąd też nazwa „zaręczyn“. Był zarazem także zwyczaj, że narzeczeni nawzajem dawali sobie pierścionki, jakby zakład dotrzymania danego sobie przyrzeczenia. Cały ten akt odbywał się zwykle z pewną uroczystością familijną w gronie najbliższych krewnych i przyjaciół rodziny panny młodej, na nim zwykle ustanawiano dzień zaślubin. W pewien sposób kwestia obrączek na tym etapie była już załatwiona.
Nie istniały w tamtych czasach inne związki, niż te które mocą prawa kanonicznego błogosławił kościół. W przypadku młodocianych rodzice musieli wyrazić pisemną zgodę na zawarcie małżeństwa. Następnie w domu rodziców panny młodej wielka zabawa familijna, zwykle z tańcami, tak zwane „gody“ czyli wesele, a wśród nich suta uczta weselna, na której nie szczędzono wina – czyli nic się nie zmieniło. Oczywiście zamożniejsi starali się wyprawić wielkie i uroczyste wesela w myśl zasady „zastaw się a postaw się”, czy słynnej „polskiej gościnności”. Podczas zabawy miały miejsce różne tradycje i zwyczaje, które przechodziły z pokolenia na pokolenie. Sygański ich jednak tutaj nie wymienia.
Z racji, że Nowy Sącz w XVII wieku nie był metropolią nie będzie zadną przesadą, iż prawie wszystkie rodziny sandeckie zostawały ze sobą w bliższem lub dalszem pokrewieństwie, a więc całe mieszczaństwo Nowego Sącza stanowił jakby wielką rodzinę – pisał duchowny. Faktycznie, Sygański udowadnia, jak bardzo koligaciły się małżeństwa w tamtym okresie. Zdarzało się, ale rzadko, że mieszczanie żenili się lub wychodzili za mąż za przedstawicieli szlachty, często podupadłej, ale nie tylko: kupiec Walenty Wałowicz, który ożenił się z Katarzyną, córką szlachetnego Jana Olszowskiego; albo inny mieszczanin, Stanisław Zawistowski, z Konstancyą z Wielogłowskich, której zapisał na kamienicy Smoczowskiej „oprawy” (wiana) 1000 złp.
Wiano, a więc kolejny element ówczesnej miłości – był bardzo istotny w czasie zaślubin. W posagu panny wnosiły domy, ziemię, pieniądze. Były zastawy stołowe, bogato zdobione ubrania, odzież i bielizna, a nawet pościele. Sądecki historyk dodaje: Starano się pokrewnić z rodziną bogatszą, nie tylko dla dogodzenia próżności, ale aby w ten sposób polepszyć swoją dolę, podnieść swoje rzemiosło albo poprawić inne ekonomiczne stosunki. Szukano więc żony z posagiem, którym miłość rodzicielska swe córki, a jak wówczas mówiono „dzieweczki lub dziewki”, starała się wedle zamożności swojej jak najszczodrzej obdarzyć.
W biedniejszych domach, gdzie nie było możliwości wyprawienia wielkiego posagu, starano się, aby przynajmniej wesele było godne. Wówczas niestety często trzeba było się zadłużyć, ale przynajmniej impreza była pamiętana.
Po ślubach i weselach było już normalne życie. Pojawiały się dzieci, które czerpiąc z tradycji, tak samo żeniły swoje pociechy. I tak z pokolenia na pokolenie. Ile się zmieniło, ile zostało z dawnych czasów? – na to pytanie odpowie sobie każdy z Czytelników.