
W 1955 r. minęło już 10 lat od zakończenia działań wojennych. Nowy Sącz wyjątkowo brutalnie doświadczył skutków tego konfliktu. Jeszcze na koniec, w styczniu 1945 r., w powietrze wyleciał sądecki zamek, co stanowiło nie lada problem. Miasto przez kolejne lata powoli się odbudowywało. Ciekawe spostrzeżenia na temat tamtego powojennego Sącza pozostawił Janusz Pieczkowski, rok później już przewodniczący Prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Nowym Sączu (w latach 1956–1975).
W swoich wspomnieniach Na gruzach marzeń, Pieczkowski opisał miasto do którego przybył w 1955 r. Sam urodził się w Poturzycy na Kresach. Są to wyjątkowo trafne spostrzeżenia, które dostrzegał ktoś z zewnątrz. Być może też dlatego w kolejnych latach ostro wziął się do pracy unowocześniając miasto.
Pieczkowski do Nowego Sącza dotarł właściwie ze względów zdrowotnych. Miał mu służyć – co może dziś zabrzmieć dziwnie – klimat i powietrze. To były inne czasy, smogu nie było. Tak opisywał pierwsze wrażenia w mieście:
Z Krakowa do Nowego Sącza było około 120 km. Przyjechałem autobusem około południa. Korzystne wrażenie zrobił na mnie duży, ładny rynek okolony jednopiętrowymi kamienicami i okazały budynek Ratusza z wysoką wieżą. Plac rynku był równocześnie miejscem przyjazdu i odjazdu autobusów PKS-u. Spytałem kogoś o Starostwo i poszedłem główną ulicą Nowego Sącza – Jagiellońską. Nie powiem, żeby robiła ona wielkomiejskie wrażenie, ale była na skalę powiatowego, wydzielonego miasta wystarczająco reprezentacyjna. Pierwsze wrażenie psuły zniszczone, odrapane elewacje, niedbale urządzone wystawy licznych sklepów z brudnymi szybami.
Tak oto Pieczkowski trafił do Nowego Sącza. Jak sam zaznaczał uważnie obserwował Nowy Sącz – miasto które przed wojną liczyło 34 tys. ludzi, teraz zamieszkiwało 26 tys. Pisał gorzko:
Uwzględniając zniszczenia wojenne i okres stagnacji w początkach lat pięćdziesiątych – Nowy Sącz jawił się zaniedbanym miasteczkiem powiatowym, jakich wówczas było wiele. Brudne, odrapane, z odpadającymi tynkami i dziurawymi rynnami budynki, ogromne miejskie wysypisko śmieci w centrum miasta – u wylotu ulicy Romanowskiego, gdzie dziś stoi restauracja Panorama. U podnóża zniszczonego zamku Jagiellonów sterczały resztki budynku starej łaźni, cały plac zamkowy przypominał księżycowy krajobraz. Leżały tam pryzmy gruzu, kamieni i ziemi porośnięte bujnymi chwastami. Plac przed Ratuszem służył częściowo, choć tylko umownie, jako ,,dworzec autobusowy” PKS, choć oprócz kasy biletowej mieszczącej się w posklepowym pomieszczeniu – nie było niczego więcej.

Rzeczywiście to nie najlepszy wizerunek miasta. Co warto podkreślić – część z „grzechów” wizerunkowych wynieśliśmy jeszcze z czasów Franciszka Józefa! Tak więc miasto wymagało naprawdę szybkiej interwencji i sprawnego gospodarza. PZPR widziała w najważniejszych urzędach w mieście „stołki” do obsadzenia, a nie funkcje, które mogły odmienić rzeczywistość. Na wszelkie takie próby zmiany patrzono podejrzliwie.

Dalej Pieczkowski opisywał kolejne części miasta, które też nie wyglądały dobrze:
Większość lokali sklepowych w północnej i zachodniej pierzei Rynku była pozamykana na głucho, jako że mieściły się tam najrozmaitsze magazyny PZGS i GS. Opłakany był stan nawierzchni ulic. Na ogólną ich długość przeszło 100 km – wybrukowanych kostką lub pokrytych asfaltem było zaledwie około 8 km. Były to ulice: Piotra Skargi, Lwowska od Rynku do mostu na rzece Kamienicy, Sobieskiego, Aleje Wolności, części ulicy Mickiewicza i Jagiellońskiej – od Rynku do Plant. Resztę stanowiły nawierzchnie tłuczniowe i w znacznej mierze gruntowe. Powodowało to latem ogromne zapylenie, natomiast wiosną i jesienią trzeba było brnąć po kostki w błocie. Około 1500 budynków mieszkalnych wymagało pilnego remontu, by zapobiec ich całkowitej dewastacji. Wszystko to harmonizowało z ogólnym brudem, zaśmieceniem i zwykłym niechlujstwem.
Jeżeli ktoś nie czytał odcinków o galicyjskiej czystości – polecam lekturę: nic się nie zmieniło!
Dalej Pieczkowski użalał się nad zielenią:
Stan zieleni miejskiej był równie opłakany. W centrum miasta pomiędzy Jagiellońską, Długosza, Konarskiego i Mickiewicza rozciągały się Planty Miejskie. Ich pielęgnacja i bieżące utrzymanie pozostawiały wiele do życzenia. Byle jak utrzymane i rzadko plewione rabaty kwiatowe, zadeptane i niezbyt często koszone trawniki, brak koszy na śmieci i porządnych ławek. Alejki szutrownane klińcem, po deszczu trudne do przebrnięcia, całkowity brak pielęgnacji drzewostanu, nowych nasadzeń drzew i ozdobnych krzewów. W stanie całkowitej ruiny i skrajnego zapuszczenia był Park Strzelecki na Wólkach: zarośnięty chwastami.
Wszystko wynikało z wielu powodów, ale jednym z nich była jakość pracy ekip zajmujących się inwestycjami:
W latach 1950–1955 obserwowałem pracę „ekip” remontujących sądeckie ulice, które przynajmniej w centrum miasta miały nawierzchnię tłuczniową. Wiosną w firmie Szewczyka kupowano tłuczeń, który był rozwożony i formowany w pryzmy np. wzdłuż ulicy Długosza. W ciągu lata ,,ekipa” czterech ludzi zasypywała tym tłuczniem powstałe wyboje, przysypywała zwilżonym piaskiem i kilkakrotnym uderzeniem łopat przyklepywała. Taka naprawa – w najlepszym przypadku – wystarczała na kilka dni i wyboje pojawiały się ponownie. Tłuczeń leżał nadal, wprawdzie w nieco mniejszych pryzmach, aż do następnej wiosny i niepostrzeżenie znikał z ulicy Długosza, pojawiając się na ulicy Lwowskiej. Za dostawę płacono nowy rachunek i zabawa zaczynała się od początku. Uważałem, że jest to jawne marnotrawienie publicznego grosza i prowadzi do katastrofalnego pogarszania się stanu jezdni. Tak mniej więcej wyglądała cała ówczesna gospodarka miejska.
Łukasz Połomski