
Odkopane fundamenty starego ratusza mogą być ciekawą atrakcją w centrum Nowego Sącza. Związane są nim mroczne sekrety sądeckiego sądownictwa doby epoki nowożytnej.
Ciekawe informacje na temat przeszłości starego ratusza pozostawił nam Jan Sygański, duchowny i historyk. Miał on sposobność widzieć ten budynek na własne oczy, w przeciwieństwie do nas, którzy stary magistrat znamy jedynie z pożółkłych pocztówek. Budynek spłonął doszczętnie w kwietniu 1894 r. w czasie wielkiego pożaru Nowego Sącza. Został praktycznie zapomniany. Niektórzy zdawali sobie sprawę, że fragmenty kamieni „pod kasztanem” w Rynku, to części dawnej siedziby władz miasta. Dzięki niezwykłej pracy Stowarzyszenia Historyczno Eksploracyjnego Sądecczyzny odkrywamy na nowo historię Nowego Sącza, wchodząc w nią – dosłownie i w przenośni – głębiej.
Część z podziemi była związana z aresztem i więzieniem. Sam ratusz był jednocześnie siedzibą sądu. Toczące się w nim rozprawy miały różny charakter, towarzyszyły im tortury, a przed siedzibą władz miasta dokonywano często egzekucji. Jest to temat jednak na osobny cykl artykułów, które już wkrótce.

Według relacji świadków sala sądowa mieściła się pod izbą, gdzie obradowali sądeccy rajcy. Sala sądowa nazywana była przez ówczesnych mieszczan „prawem“. Obok niej znalazła się mniejsza, gdzie naradzali się ławnicy tuż przed wydaniem wyroków. Należy zaznaczyć, że Nowy Sącz nie był na tyle zdeprawowanym miastem, że sąd obradował cały czas. Zbierał się w razie potrzeby w sprawach nagłych lub regularnie co kwartał. Ten ostatni zajmował się nudnymi sprawami m.in. spadkowymi, majątkowymi. Burmistrz rozsądzał sprawy cywilne i opiekuńcze. Wójt z ławicą dzierżył „prawo miecza“, t. j. miał nawet prawo karania śmiercią, podlegał jednak burmistrzowi co do rządu miejskiego – pisał Sygański.
Obok dwóch sal znalazł się tzw. „kabat”, czyli więzienie lżejsze, które należałoby porównać bardziej do aresztu. Ciekawsze rzeczy działy się w podziemi.
Znajdowało się tam cięższe, ciemne, podziemne, czyli „szatława“ albo „szelestka“, w którem torturami badano winowajców – jak zapisał ks. Sygański. Łamanie kołem, przypiekanie, to tylko niektóre tortury, które znajdowały się w asortymencie ówczesnych prokuratorów. Trzeba dodać uczciwie: większość była bardzo skuteczna.
Historyk z XIX w. opisał także jak wyglądał przebieg spraw karnych w Nowym Sączu w XVII w. Oskarżony na początek musiał być „odstawiony” do burmistrza. Trzeba pamiętać, że wówczas nie było policji, dlatego często ludzie sami przyprowadzali złapanych przestępców. Następnie zamykano go w więzieniu ratuszowym. „Instygator” (co ciekawe nazywany także „podżegaczem” i „podszczuwaczem”), a więc odpowiednik dzisiejszego prokuratora, prowadził dochodzenie. Po nim decydowano co dalej. Jeśli radni miejscy uznali, że sprawa zalicza się do kryminalnych przesyłali ją do wójta i ławnicy. Wówczas przystępowano do przesłuchania świadków wskazanych przez oskarżyciela. Często ich zeznania były kluczowe.
Oskarżony również miał prawo się tłumaczyć, ale przez „podniesienie palców prawej ręki do góry“, czyli pod przysięgą „sub corporali iuramento erectis ad sidera dextrae manus digitis“, jak stale notują akta. Szukano w czasie tego przesłuchania m.in. wspólników, dopatrywano się okoliczności zbrodni. Różni byli oskarżeni. Jedni przyznawali się bez zastanowienia, inni po jakimś czasie, a jeszcze innym należało przypomnieć do czego muszą się przyznać. Od czego wszak były tortury?
Niepokorny oskarżony, który zdaniem sądu taił jakieś szczegóły trafiał do „szatławy”, czyli chyba najstraszniejszego miejsca w całym ratuszu. I tutaj należy oddać głos Sygańskiemu, który barwnie opisał co działo się w ratuszowych podziemiach: Tam to brano go w „kluby“, t. j. obnażonego kładziono na ławie, wiązano ręce i nogi powrozami, których długie końce zakładano za kluby, jedną u podłogi, drugą u powały przeciwległej ściany i wyciągano go w stawach, zwyczajnie do trzeciego razu. Jeżeli i to nie poskutkowało, palono mu następnie boki pochodniami albo świecami jedno — dwu — a nawet trzykrotnie, lub też kat bryzgał żar płonącej siarki na jego piersi. Miasto musiało inwestować w narzędzia tortur: Świadczą o tem zapiski w księdze wydatków miejskich pod rokiem 1634 i 1649 i inne. Czytamy tam: Na świece do męczenia złoczyńcy, którego palono za świętokradztwo, 20 groszy. Na świece do tortur po trzy razy 18 gr. Na świece i siarkę do więźniów 24 gr.
Zaiste ciekawe metody przesłuchania, jak wspomniałem – w większości skuteczne. Oczywiście byli też wyjątkowo wytrzymali, którzy krzyczeli, że nic nie zrobili, nikogo nie wsypią i myślami są już na sądzie boskim. Tylko kogo to obchodziło? To ostatnie spełniało się prędzej czy później. Wielu oskarżonych na etapie przesłuchań zakończyło proces, a przy okazji własne życie.
Jeżeli delikwent się przyznał trafiał przed sąd wójtowski ławniczy i tam słyszał ostateczny wyrok. Asortyment wyroków był szeroki: od cięcia członków przez wieszanie na szubienicy, palenie na stosie, aż po rózgi na środku Rynku. Właściwie każdy charakter zbrodni miał ustalony wzorzec kary.
Czy delikwent mógł się odwołać? Owszem, jeżeli po pierwsze przeżył tortury, a po drugie nie przyznał się do zarzutów. Jeżeli w ówczesnych czasach istniałby totolotek, prawdopodobnie łatwiej można by trafić przysłowiową „szóstkę”. W latach 1652—1684 tylko dwóch skazańców apelowało do sądu najwyższego prawa magdeburskiego na zamku krakowskim. Mieli jednak pecha, bo pierwsza z apelacji została odrzucona już w Nowym Sączu, zaś druga to była apelacja oskarżonej kobiety. Z racji, że nie miała specjalnie wielkich praw, to mąż kazał odstąpić od apelacji i wykonać wyrok. Wspaniała rodzina. Dla porównania, w tych samych latach na karę śmierci skazano 79 osób, na rózgi 17, a uwolniono zaledwie 4.
Skazani na śmierć najczęściej czekali na wyrok również w więzieniu ratuszowym. Wówczas odwiedzali ich duchowni, którzy próbowali ich nawrócić, ale też pocieszać. Ich robota z punktu widzenia psychologii była bezcenna. A przy okazji, na mocy testamentów skazańców, zapełniali też swoje kieszenie. I to całkiem nieźle.
Egzekucje wykonywał kat. Zazwyczaj Sącz miał swojego, czasem wypożyczano egzekutora z Biecza (słynnego ośrodka „katowskiego”). Wyroki śmierci wykonywano często na Rynku lub pod murami miejskimi, w rejonie dzisiejszej kapliczki szwedzkiej. Taka to była ówczesna sprawiedliwość.
Słusznie pisał Sygański: Wieku XVII nie można mierzyć miarą obecnego wieku. Inni bowiem byli w dawnych wiekach ludzie, inne prawa, inny ustrój społeczeństwa ludzkiego. Nikt leż nie może się dziwić, że i sprawiedliwość ludzka innym dawniej płynęła torem. Surowych iście praw podówczas potrzeba było, aby namiętności ludzkie od występków powstrzymać, utrzymać je w karbach i ład społeczeństwu zapewnić.