
Był taki czas w dziejach naszego miasta, że władze Nowego Sącza zatrudniały kata, a więzienie mieściło się w kazamatach ratusza. Konsekwencje kradzieży, gwałtów i przewinień były – delikatnie mówiąc – mało humanitarne.
Nowy Sącz w XVII wieku był miastem chylącym się ku upadkowi. Zmalała nie tylko zamożność mieszczan, ale także ich moralność. Alkoholizm, magia, prostytucja były problemami, które kłuły w serce pobożnego, chrześcijańskiego miasta. Na szczęście w Sączu sprawnie działał wymiar sprawiedliwości.
Potencjalny przestępca początkowo trafiał do więzienia w ratuszu. Mógł go tam zaprowadzić każdy, który schwytał delikwenta na gorącym uczynku. Musimy pamiętać, że wówczas nie było nowoczesnej komendy policji, a po mieście nie jeździła straż miejska. Schwytanie przestępcy leżało więc w rękach obywateli miasta. Następnie, według XVII wiecznych praw, prokurator prowadził śledztwo. Po zbadaniu przewiny sprawy kryminalne przekazywano ławnikom i wójtowi. A tam już nie było żartów.
Przesłuchiwano świadków, którzy świadczyli przeciw oskarżonemu, pod przysięgą. Potem, kiedy wymagały tego okoliczności zbrodni, zadawano oskarżonemu pytanie: czy miał wspólników? Oczywiście w większości oskarżani odpowiadali, że działali na własną rękę.
Wówczas zabierano delikwenta na tortury. Należało wszak sprawdzić, czy czegoś sobie nie przypomni. „Obnażonego kładziono na ławie, wiązano ręce i nogi powrozami, których końce długie zakładano za kluby, jedną u podłogi, drugą u powały przeciwległej ściany i wyciągano go w stawach”. Jak dodaje Jan Sygański, takie tortury stosowano „zwyczajnie do trzeciego razu”. Kiedy delikwent zaprzeczał i nadal twierdził, że działał samodzielnie, wówczas palono mu boki. Podobnie stosowano zasadę „do trzech razy sztuka”. Do palenia używano pochodni lub świec.
Była też inna, bardziej wymyślna metoda: „kat bryzgał żar płonącej siarki na piersi jego”. Przy tych czynnościach kat pił mnóstwo wódki – żeby nie czuć żadnej litości. Oczywiście upijano też winowajcę, tak aby szybciej rozwiązał się mu język.
Często jednak oskarżeni przypominali sobie fakty widząc kata. W 1653 r. Tymek Płoch z Boguszy został oskarżony przez Żyda Marka o rozbój. W ówczesnych czasach – z racji, że napadł na Żyda, nie na katolika – mógł liczyć na mniejszy wymiar kary. Po torturach i „rozciąganiu”, przypomniał sobie, że jednak miał wspólników. Co ciekawe, że zabrani na podobne tortury wspólnicy „to samo wyśpiewali”.
Mimo to przesłuchiwani mówili najczęściej: „Choćbyście mnie panowie na proch spalili, nie powiem nic więcej, bo nie wiem i z tem gotów jestem iść na straszny sąd Boski”. Ostatecznie większość przesłuchiwanych nie przeżyła tortur. Ci, którzy zostali skazani, otrzymywali karę rózg pod pręgierzem bądź skazywano ich na śmierć.

Suto zakrapiane przesłuchania obciążały budżet miejski. W 1634 r. Bartosz Nieścierad okradł Farę z patyny, kielicha i innych kościelnych akcesoriów. Do więzienia przyprowadzili go przedstawiciele cechów rzemieślniczych, którym w nagrodę miasto ufundowało… gorzałkę. Także wójt, będący sędzią w czasie procesu otrzymał „garniec wina”. Widać wypłaty „przelewem” były już wówczas bardzo popularne…. Nieścierada za swoje przewinienie ścięto, a potem spalono.
Okrutna kara spotkała wspomnianego Płocha z Boguszy. Istotnym i mocno obciążającym go faktem był nie tylko napad na Żyda Marka z Nawojowej, ale także na Stanisława Rogalskiego w karczmie w Kamionce. Sąd wydał wyrok, iż oskarżony „zapomniawszy bojaźni Bożej i miłości bliźniego, ani obawiając się surowości prawa, śmiał napadać w nocy na różne osoby: Przeto ażeby inni strzegli się podobnych zbrodni, [sąd-aut.] rozkazał ćwiartować Płocha na cztery części”. Ta sama, surowa kara, spotkała jego wspólników: Jarosza i Fedora. Po poćwiartowaniu ciał wyżej wymienionych, ku uciesze miejscowej gawiedzi, ale także ku przestrodze, obcięto głowy winowajcom. Stało się to pod murami miejskimi.
Z powyższych opisów widać, że do ostatecznych czynności procesowych był niezbędny kat. Nowy Sącz zatrudniał ludzi na tym urzędzie, jednak bardzo marnie im płacił. Stąd wielu katów szybko wyjeżdżało z grodu nad Dunajcem. Wówczas władze miasta posyłały do Biecza, skąd sprowadzano zastępczego kata. Co ciekawe, w Bieczu istniał jedyny w Polsce cech katów „który uczył okrutnego rzemiosła swego i wyznaczał mistrzów”.
Goście z Biecza pobierali opłaty za swoją pracę. Płaciły im oczywiście władze Sącza. W 1649 r. burmistrz Florian Benedyktowicz musiał wypłacić takiego kata. Wydano na niego niemal 32 złote, przy czym urzędujący kat sądecki zarabiał tygodniowo 1 zł. Cóż, ktoś jednak głowy ścinać musiał…