
CZĘŚĆ TRZYDZIESTA TRZECIA
Spacerowałem po Jagiellońskiej, po ulicy Ducha, po rynku. No i zwaliła się na mnie przeraźliwa, empiryczna rzeczywistość wrześniowego popołudnia. Poczułem wypukłość miasta…. łączą się wtedy poczciwe ślady przeszłości ze strzelistymi atrybutami XXI wieku.
Podszedł do mnie na ulicy Ducha młody człowiek i wygłosił takie oto zdanie: prawda nie istnieje. Zapytał, czy to przykład negatywnego zdania egzystencjalnego. Tym właśnie zajmował się Bertrand Russell w Principia Mathematica. Ja nie wiedziałem, jak mam odpowiedzieć, bo to pytanie. To niełatwe zagadnienie prawdy. A może ten młody człowiek to prowokator? Jest kampania wyborcza i trzeba być czujnym. Ale co ja mam wspólnego z kampanią wyborczą? A to, że kłaniam się uśmiechniętym kandydatom do parlamentu rozdającym ulotki wyborcze na mieście? Chcę po prostu być życzliwym.
Jeden z kandydatów, młody, dziarski i piekielnie inteligentny, zasugerował, że … nie istnieję. Że jestem fantomem. Że ta moja pisanina także się nie istnieje. On właśnie tak odczytał Principia Russella. Uznał mnie za „nieporozumienie językowe”. Tak Russell rozprawił się z negatywnymi pytaniami egzystencjalnymi. Tak zostałem unieważniony. A to działo się w biały dzień, na skrzyżowaniu ulicy Ducha i Wyszyńskiego.
Jak się może czuć człowiek, którego istnienie zostanie zakwestionowane? Szczypałem się po ramieniu, odczuwałem lekki ból. Nawet sformułowałem za Kartezjuszem mało oryginalną trawestację: boli mnie więc jestem. Łapie się wszelkich oznak swojego istnienia.
Nie jest mi jednak dobrze z tym, że ten młody, piekielnie inteligentny człowiek mnie unieważnił, cancelował. Postanowiłem go sprowokować i oświadczyłem, że zamierzam na niego głosować w wyborach. I ten młody, piekielnie inteligentny człowiek trochę się zawiesił. On zna siłę i znaczenie każdego głosu. Zmienił front. Poklepał mnie protekcjonalnie po plecach i nawet obiecał jeszcze raz przemyśleć zagadnienie mojego istnienia. Odetchnąłem z ulgą. Przypomniałem sobie Emmanuela Levinasa, i jego pojęcie tożsamości zasadzające się w relacji: ja-ty, w twarzy drugiego człowieka. To twarz ma zasadnicze znaczenie, póki ją widzimy w lustrze, to istniejemy.
Z tym przemyślaninem udałem się wprost do biblioteki oddać Principia Russella i zabrać świeżą pozycję książkową. Ona na mnie już czekała. Kondycja ludzka. Hannah Arendt. Czyli biblioteka odchodzi na razie od filozofii analitycznej. Ale ta pozycja ma swój ciężar i pasuje jakoś do tego, co ostatnio czytaliśmy. Przypominam sobie młode lata… jakieś 40 lat temu, gdy mocno analizowaliśmy Kondycję ze szwagrem właśnie. Chcieliśmy dotrzeć do podwalin ludzkiej aktywności. Chodzi o motywacje do działania. Nie ma lepszej książki od Kondycji Arendt, aby pogłębić zagadnienie ludzkiego działania.
Nie mam wątpliwości, gdzie czytać Kondycję. Oczywiście, że blisko ratusza, stamtąd płynie najczystszy strumień działania. Tutaj, w ratuszu rezyduje Pan Prezydent. To właśnie On nadaje kierunki wszelkiemu działaniu w naszym mieście. Pamiętamy Traktat o dobrej robocie Kotarbińskiego. Tam jednoznacznie wykazałem, że Pan Prezydent jest za pan brat z czynem w czystej postaci. To wisi ponad poziomem zwykłego zmagania się z materią, z rzeczywistością.
No i jadę z tekstem Kondycji. Kandydaci trochę przeszkadzają, bo ciągle mi wręczają ulotki. Ale wyznam, że lubię czytać ulotki wyborcze, ponieważ jest w nich tyle optymizmu. Świat jawi się w kolorowych barwach, wszystko jest takie łatwe. Wystarczy tylko oddać głos, a wszystko się zmieni na lepsze. Kandydaci jawią mi się jako koniunkturalni aniołowie, chwilowi heroldowie dobra. Świat jest piękny, a ludzie są dobrzy. Kampania wyborcza to jednak czas szczególny. Nie trzeba nawet zakładać różowych okularów, aby dostrzec humanistyczną urodę naszych kandydatów z okręgu 14.
Gdy czyta się pierwszy raz Kondycję ludzką, to kluczowa kwestią jest zagadnienie: co jako mieszkańcy ziemi robimy? Pada kluczowe pytanie: what we are doing? Postawiona jest niesamowita dychotomia – konieczności i wolności. Arendt nazywa to poetycko, jako zmaganie się królestwa konieczności z królestwem wolności. No i niestety daje prymat królestwu konieczności. Ono nigdy nie zostanie zastąpione przez królestwo wolności. Ta nasza ludzka wolność jest ciągle podmywana przez siły reżimu konieczności.
Ja chce zostać „wolnościowcem”! Nie chce już być „koniecznościowcem”. A na Wałowej spotkałem kandydata, który bez ogródek oświadczył, że jest „wolnościowcem”. Wręczył mi ulotkę wyborczą. Jakże ja mu teraz zazdroszczę, że wyrwał się z okowów ludzkiej konieczności i przeszedł na stronę nieskrępowanej wolności. On również podał mi przepis na pozyskanie wolności. Wystarczy po prostu ogłosić się wolnościowcem! Potem, ale rychło, pojawia się poczucie nieskrępowanej wolności. Deklaracja wolności poprzedza nadejście samej czystej wolności. Trzeba tylko zostawić otwarte drzwi, a wolność przyjdzie sama i to nie ukradkiem, tylko wczesnym rankiem, jeszcze przed śniadaniem.
Konieczność jest rozumiana przez Arendt prosto: jako działania podtrzymujące życie: jedzenie, spanie, wydalanie, płodzenie. Arendt jest pesymistką. (Gdyby przeczytała ulotki sądeckich kandydatów, to mogłaby zmienić stanowisko). Ona uważa, że nowożytność przyniosła degradację i regres człowieczeństwa. Mocne stwierdzenie. To także oznacza upadek człowieka politycznego, który istniał w starożytności. To tam towarzyszył życiu głęboki namysł, interakcja międzyludzka. Pamiętamy dialogi Platona, jakże tam rozprawiano o kluczowych sprawach, o dobrze, prawdzie, pięknie. Nowoczesność przyniosła cywilizację techniczną, ale odsunęła humanistyczną refleksję, wielokontekstowe pogłębianie istnienia.
Z tego pogłębienia powinna wynikać również polityczność człowieka. Odczytałem kandydatowi ważny fragment z Kondycji. Popatrzył na mnie jak na szaleńca i wręczył mi swoją ulotkę. Tam, na ulotce, stał napis, że będzie zapewniał bezpieczeństwo Polakom. To mnie poruszyło, bo i moje bezpieczeństwo idzie. To zaczyna mi się układać w całość. Jedni obiecują, że będę bogaty, inni, że bezpieczny, jeszcze inni chcą normalności. Kto tego nie chce? A gdyby tak zmienić ordynację wyborczą? Ona powinna dawać możliwość głosowania na wszystkich kandydatów. Gdy oni pospołu zrealizują te plany, to świat będzie lepszy, a ludzie szczęśliwsi.
A Arendt dostrzega, że człowiek sprowadził się do animal laborans, dla którego celem i zadaniem najwyższym jest konsumpcja, a ideał wspólnoty politycznej przechodzi w społeczeństwo umasowionych pracowników, którzy działają na rzecz konsumowania i akumulacji. Wartości wyższe stają się mało istotne. Humanistyka przestaje się liczyć. Sztuki wyzwolone stają się mało ważne.
Ta biologiczność człowieka nie stanowi jednak według Arendt o człowieczeństwie. Konsumowanie i rozmnażanie jest także aktywnością zwierząt. Człowieczeństwo to sfera ducha, intelektu, ale nie biologiczna strona egzystencji człowieka. I tutaj z pewnością wtrąciłby się Ksiądz Proboszcz z sentencją: nie samym chlebem żyje człowiek. Na pewno potępiłby bezmyślny konsumpcjonizm i sankcjonowałby zabiegi człowieka o zbawienie duszy. Czyli, przemyślenia Hannah Arendt mają liczne styczne z doktryną przedstawianą przez Księdza Proboszcza. To dość zaskakujące. No ale wcześniej również dostrzegliśmy konwergencje myśli Księdza Proboszcza z: Willardem Quine, Hilary Putnamem, Richardem Rorty. To niezbicie świadczy o rozmachu i głębi chrześcijańskiej opowieści.
Hannah Arendt pisze, że człowieczeństwo to specyficzne ludzkie aktywności. Człowiek myśli. Człowiek prowadzi wewnętrzny dialog z sobą samym. Człowiek posiada introjekcję. Człowiek jest świadomy rzeczywistości. Człowiek jest świadomy swoich czynów. Człowiek działa w publicznej przestrzeni, urządzonej przez siebie samego. Czy to czyni człowieka niezwykłym w międzygalaktycznej czasoprzestrzeni?
Człowiek konsumujący kojarzy się ze zwierzęcym procesem przyrodniczym, z jego biologicznym wymiarem. Arendt dzieli ludzką aktywność na 3 rozdaje: działanie, wytwarzanie, pracę. „Działanie” to najwyższa forma aktywności. Wymaga interaktywności, krytycznego myślenia, pogłębionej i twórczej refleksji, wnioskowania. Działanie to samodoskonalenie, prezentowanie innym samego siebie. Tak indukuje się synergia.
Wytwarzanie zasadza się na interesowności wobec świata, przetwarzaniem, podporządkowywanie sobie świata. Homo faber jest także związany z paradygmatem antropocenu. Wytwarzanie doprowadziło do problemów z klimatem. Cywilizacja techniczna przegrzała klimat. Praca zaś wedle Arendt to najniższa forma aktywności. To najczęściej praca fizyczna. W czasach antycznych, do których często nawiązuje Arendt, pracę wykonywali niewolnicy i kobiety. Trzeba przyznać, że nastąpił postęp. Na przykład kobiety otrzymały nawet prawa wyborcze.
Arendt wzywa do powrotu do „działania”. Chce uchronić ludzkość przed śmiercią humanistycznej idei człowieczeństwa. To właśnie z działania powinno wynikać wytwarzanie i praca. One nie powinny się oderwać od humanistycznego, górnolotnego działania. Popatrzyłem na ratusz. Czy tutaj wytwarzanie i praca poprzedzane jest przez humanistyczne działanie rozumiane według Arendt? I myślę, że tak właśnie się dzieje. To pogłębianie i uwznioślanie się następuje również w procesie interakcji Pana Prezydenta i Księdza Proboszcza. Partycypują także inni. Pamiętamy, gdy kuria i Pan Prezydent organizowali rekolekcje dla samorządowców.
A gdyby tak zebrać wszystkich kandydatów do parlamentu w okręgu 14 i poddać ich eksternistycznemu procesowi humanistycznego pogłębiania? Tylko dobro mogłoby z tego wyniknąć. Pamiętamy te sceny, kiedy politycy partii rządzącej w Toruniu w Częstochowie trzymali się za ręce i śpiewali ckliwe i wzniosłe pieśni. Pogłębiali się z pieśnią na ustach. Owszem, było to trochę egoistyczne, ponieważ na pogłębianie nie zaproszono opozycji. W naszym mieście niechaj zostaną zaproszeni wszyscy kandydaci. Takie pogłębiające spotkanie kandydatów mogłoby się odbyć choćby w sali widowiskowej w Parku Strzeleckim.
Do takich przemyśleń skłoniła mnie lektura Kondycji ludzkiej Hannah Arendt.
Po przeczytaniu Kondycji udałem się nad Dunajec. Spacerowałem wzdłuż wybrzeża. Tam nie dotarli jeszcze kandydaci z ulotkami. Mogłem oddać się nieskrępowanej i twórczej refleksji. A przestrzeń nad Dunajcem pęczniała od nadmiaru znaczenia. A mnie ogarnęły ekstremalne stany stężenia znaczeń. Chciałem wyprowadzić pełniejsze myśli, lepiej umotywowane. Nie wiem dlaczego, ale podszedłem do tafli wady, nachyliłem się i … nie zobaczyłem swojego oblicza! Nie ujrzałem swojej własnej twarzy. No i przypomniał mi się ten młody, piekielnie inteligentny kandydat na posła. Jeżeli bowiem nie ma odbicia mojej twarzy w wodzie, to oznacza, że … mnie nie ma! Otworzyła się przeraźliwa dziura w moim pozornym istnieniu…
PS
Czytajmy mądre książki.