
CZĘŚĆ PIĘĆDZIESIĄTA
Jest już 2024. Nowy rok. Co w istocie się zmieniło? Zmiana daty ma tylko charakter formalny. Ot, zmieniliśmy cyfry kalendarza. Ta zmiana cyfr staje się także okazją do imprezowania. Ludzie czynią przyrzeczenia noworoczne… Ten formalizm bowiem wyznacza jakąś cezurę. Ulegamy złudzeniu. Podobny syndrom następuje przy „urodzinach”. I tę okazję także obchodzi się hucznie. To dobrze, że nie świętujemy końców miesiąca. Chociaż imprezuje się na koniec tygodnia.
Datowanie umożliwia określić: dzisiaj, wczoraj i jutro. To jest takie relacyjne powiązanie momentów czasu. Potrzeba datowania stworzyła kalendarz.
A jednak ta formalna zmiana zapisu czasu coś jeszcze wyznacza. Otóż, świat starzeje się. My także postarzeliśmy się! I „nowy rok” to nam powinien uświadamiać. Urodziny także. To powinny być cezury, w którym powinniśmy się zamyślić, a potem posmutnieć. Dlaczego nowy rok i urodziny mają być powodem do imprezowania? To przecież czysta perwersja. Powinien nam towarzyszyć raczej nastrój stypy. Ale właśnie w ten sposób, w imprezie, chcemy zaburzyć, zakrzyczeć przykry fakt starzenia się i zbliżania do … śmierci.
W sylwestra i podczas urodzin powinniśmy płakać. Przepraszam, ale musiałem to napisać.
Teraz dostarczę pewien dowód. Powołam się na fizykę. Wszystko zdąża do rozpadu. Tak mówi nam druga zasada termodynamiki. W 1850 niejaki Clausius Rudolf sformułował drugą zasadę termodynamiki. To właśnie ona posiada związek z upływem czasu. Rośnie nieuporządkowanie każdego układu, wzrasta – entropia. Organizm człowieka jest także układem. A przy założeniu, że ciało człowieka to układ izolowany, to wzrost entropii i rozpadu ma taki sam kierunek, jak upływ czasu.
Co jest pierwotne? Upływ czasu, czy wzrost entropii? Czy przyroda, barionowy świat, może odczuwać czas? No nie! To proces ciągłego wzrostu nieuporządkowania. Słońce zgaśnie za 4 miliardy lat i nie będzie już życia na matce Ziemi. Wszystko zdąża od eonu do eonu, wedle Rogera Penrose. Czyli wszechświat idzie od wielkiego wybuchu do wielkiego tąpnięcia, a potem następuje kolejny wielki wybuch. I tak w kółko, od eonu do eonu.
Gdyby tak przeżyć chociaż jeden eon? Może wyszłoby 200 miliardów lat świetlnych życia. To całkiem przyzwoita perspektywa. A my żyjemy, no nawet 100 lat. Co to jest? To przecież chwila, chwilka, chwilunia. Furgniecie skrzydeł wróbla siedzącego na gałęzi sądeckiego kasztana…
Namieszał także Martin Heidegger. On w Byciu i czasie napisał ważne zdanie. Było to w zasadzie pytanie, które padło na koniec tego smutnego dzieła: czy czas jest horyzontem bycia? Czyli co? Czas to bycie? A bycie to czas? Czas istnieje wyłącznie poprzez bycie człowieka? A każdy zdąża ku śmierci. No i wychodzi z tego zdumiewająca konkluzja! Czas rodzi się w człowieku w wyniku lęku przed śmiercią. To lęk przed śmiercią tworzy nasze poczucie czasu. Kończę ten przygnębiający wątek i szybkim krokiem udaję się do biblioteki.
Po drodze do biblioteki podszedł do mnie raczej jeszcze młody człowiek – piekielnie inteligentny. Oświadczył, że ma zasadniczy problem. Chciałby znać osobiście wszystkich ludzi na ziemi, te 8 miliardów, łącznie z Chińczykami. Każdego chciałby znać z imienia i nazwiska, znać twarz, krótki życiorys. Chciałby także uścisnąć rękę każdemu.
Pytam go: dlaczego? Zaczął wikłać się, popadał w sprzeczności. W końcu wypalił, że to pozwoli mu lepiej zrozumieć – samego siebie. Wyjść z matni własnej niekonkretnej tożsamości. A to mu pozwoli wyjąć buławę z tornistra i przestać pisać wiersze wyłącznie do szuflady. Mógłby też wybierać, kim chciałby być, bo jest zawiedziony – samym sobą. To jednak smutne. Podałem mu rękę, a potem wyściskałem czule. A on mi na pożegnanie powiedział, że czyta co piszę. Określił to moje pisanie jakoś, że jest … sprawne, albo sprytne. Nie pamiętam, bo się zamyśliłem.
Staję wyprostowany przed elewacją biblioteczną. Na parapecie leży sobie książka. Znowu Ksiądz Proboszcz proponuje lekturę. Będą znowu pewnie dialogicy. Kto to może być? Mam przeczucie, że to będzie Ferdinand Ebner. No i bingo. Otwieram książkę. Czytam tytuł. Słowo i realności duchowe. Tytuł nieco dziwaczny. Ale i śródtytuł niewiele wyjaśnia: Fragmenty pneumatologiczne.
Pneumatologia to nic związanego z hydrauliką. To nie ma również związku z działaniem płuc. Pneumatologia to dogmaty o Duchu Świętym. To także dotyczy funkcjonowania wszystkich duchów. A mnie się jakoś przypomniał miły, dziecięcy serial: Wakacje z duchami. To niewinne skojarzenie jest nieodpowiednie, gdy wchodzimy na płaszczyznę spraw ostatecznych. Ale tak mój umysł chce się ratować przed ciężarem przemijania i ostateczności. Kiedy pojawia się myśl o własnej śmierci, to momentalnie przychodzi na myśl ekwiwalent wspomnienia szczęsnego dzieciństwa.
Na lekcjach religii Siostra Izydora odradzała nam w sumie lekturę tego dzieła Ebnera. Mówiła, że smutne, a tylko fragmentami dobre, kiedy Ebner pisze o Bogu. Jak pisze o życiu, to płakać się właśnie chce. Nie ma co się dziwić dwóm próbom samobójczym Ferdinanda. Nie były na szczęście udane. Kobiety go ratowały…
Co tym Ebnerem chce nam przekazać Ksiądz Proboszcz? On musi mieć jakiś zamysł. Idę czytać pod plebanię. Tylko ulica Świętego Ducha jest właściwym miejscem, aby czytać o pneumatologii. Nie kryję, że chce odkryć, jaką zagadkę, lekcję, rekolekcję noworoczną chce nam przekazać Ksiądz Proboszcz.
Chwyciłem się zawzięcie tego Ebnera. No i pierwsze w sumie zaskoczenie. On mocno zwalczał idealizm i idealistów. Platona jakby trochę oszczędził. Ale z jego jaskini uczynił – więzienie „Ja”. Wyszło, że życie to więzienie. I teraz i mnie ogarnął lęk. No co by było, gdyby Pan Prezydent przeczytał tego Ebnera i popadł w egzystencjonalny smutek? On przecież jest gotów wycofać się z prezydenckiego wyścigu! A tak nie może się stać!
To zacięcie na idealizm i idealistów ma kluczowe znaczenie dla myśli Ebnera. Od tego trzeba zacząć, gdy się chce chociaż trochę zrozumieć Ebnera. On definiował idealizm szczególnie i bardzo szeroko. To: wszystkie systemy filozoficzne, nauka, sztuka, logika, matematyka. No i stop! To także teologia, dogmaty wiary. Pamiętamy, kto pożycza mi tę książkę…
Wszystko to są dzieła człowieka, który kieruje się zasadą pewnej redukcji. Ona polega na niwelowaniu różnorodności do jednej – idei. Tak człowiek chce nadać sens, uwięzić coś szerszego w idei. Oto istota idealizmu wedle Ebnera. Dlatego przeciwstawiał się idealizmowi.
Człowiek ciągle szuka uniwersalnej idei. Ona jest niespełnionym pragnieniem człowieka. Ebner nazwał to pragnienie „snem ducha”. Sen jako tęsknota. Ładne. Dlaczego ducha? Ponieważ w nim tkwi czynnik rzeczywistości i wieczności. Tak człowiek, wedle Ebnera, chce się wyrwać ku czemuś wyższemu, ku Bogu. A za życia jest rzucony w przestrzeń i czas. Co spotyka? Samotność i ostatecznie śmierć.
No i mocno zapachniało egzystencjalizmem, Sartre, Camus i Heideggerem. Siostra Izydora miała rację, ciężko to się czyta. Tylko bliskość plebani jakoś krzepi. A tam siedzi sobie w przytulnej sali, na krześle przypominającym tron, nasz Ksiądz Proboszcz. Nie czyta jednak Ebnera, bo mnie pożyczył swój egzemplarz. Co czyta? Może ewangelię świętego Jana? A w niej padają pierwsze słowa „Ja jestem drogą, prawdą i życiem”. Z tym zgadzał się mocno katolicki Ferdinand Ebner.
Ja jestem teraz samotny na ulicy świętego Ducha i Ksiądz Proboszcz w swojej sali, czerwonym atłasem wybitej, jest także samotny. Chodzi o egzystencjonalną samotność. O niej właśnie przejmująco pisze Ebner. Ona wynika z zamknięcia wobec drugiego człowieka, ostatecznie wobec Boga. I tak samotnie musi stawać wobec przemijalności i poczucia własnej śmierci.
Czy Pan Prezydent jest samotny? On nie jest. Jest bowiem otoczony optymistyczną i lojalną drużyną paladynów. Oni wesoło śpiewają kalendy, trzymając się za ręce. Jest tak wzniośle.
Ebner daje jednak pewną nadzieję. I właśnie na to zwracała nam uwagę Siostra Izydora. Trzeba koniecznie dotrzeć do prawdziwego duchowego pierwiastka. Trzeba dotrzeć do własnego „Ja”. Trzeba także dotrzeć do „Ty”. W nim także znajduje się duchowość. Ale szczytem duchowości jest – relacja. Ja i Ty. No przypomina nam się „sylwestrowy” Martin Buber i lektura Ja i Ty. To prawdziwe „realności duchowe”.
Pisze Ebner tak: To w stosunku „Ja-Ty”, zawiera się prawdziwe życie człowieka, nie zaś tam, gdzie się je najchętniej widzi: w poezji, sztuce, filozofii, w mitycznych religiach, gdy człowiek śni o duchu”. Tak, chodzi także o religie i teologię, dogmaty. Boga można osiągnąć dzięki wierze. Ale Ebner nie rozumiał jej tak, jak powszechnie się ją rozumie.
To nie jest wiara w „coś”, „kogoś”. Wiara jest osobowym zdecydowaniem się na Ty. I padają wreszcie znamienne słowa. Wiara nie mówi czegoś „o Bogu”. Mówi: „do Boga”. Jest znamienna parafraza: Credo ergo sum. Wierzę wiec jestem. No i co na to powiedziałby Kartezjusz? Wierzę bo jestem? A może: jestem bo wierzę? To są mocne sprawy i wyrafinowane. Ferdinand Ebner miał rozmach.
Ale gdy czytam u Ebnera jego wyjaśnianie mowy ludzkiej, to jestem również zdumiony. To bardzo oryginalne ujęcie. To porywa wyobraźnię. Ebner uznaje, że mowa i słowo pochodzi od Boga. Jest czymś nadprzyrodzonym i transcendentnym. Nie jest to żaden problem filozoficzny ani psychologiczny. Ludwig Wittgenstein mocno by zaprotestował. Ebner rozróżniał jednak mowę od językoznawstwa.
Z mową jest pewna piętrowość. Mowa pochodzi o Boga. On jest źródłem słowa i mowy. Pamiętamy znamienne: Na początku było słowo, a słowo było u Boga i Bogiem było słowo. Jeżeli człowiek o tym zapomni, to boska mowa staje się trywialnym językiem.
Gdy nauka zacznie zajmować się mową, to przeradza się to w filozofię języka i na końcu w językoznawstwo. To tworzy człowiek, a nie Bóg. Językoznawstwo jest dowodem zerwania człowieka z Bogiem. Prawda, że jest oryginalne. Już nawet wiem, co profesorowie Bralczyk i Miodek o tym mogą sądzić.
I tak sobie teraz myślę znowu: czy Pan Prezydent powinien czytać Ebnera? Czy on powinien choćby przeczytać ten tekścik? Uważam, że nie powinien. Co stanie się, gdy po lekturze ogarnie go egzystencjalny smutek? Może potem pojawić się zwykłe, ludzkie zwątpienie. No i może to wszystko doprowadzić, że Pan Prezydent wycofa nam się z kandydowania. A to nie może się wydarzyć!
Co Pan Prezydent powinien zatem czytać w kampanii wyborczej? Niech sobie czyta dalej Alberta Einsteina, niech czyta Heisenberga i Schrödingera. Może sięgnąć także do Małego księcia, może przeczytać znowu Kubusia Puchatka. Jest także do poczytania proza Aleksandra Dumas. Niech nie czyta: Ferdinanda Ebnera, Sartre, Camus, Heideggera. Może sięgnąć po Wyznania świętego Augustyna. On pięknie pisał o czasie i przemijaniu (księga 11).
Przypuszczam, dlaczego Ksiądz Proboszcz serwuje mi i nam takie lektury jak Ebnera, Bubera, Boenhoffera. W Kościele coś się dzieje. Budzą się reformatorskie prądy. Idzie odnowa. Ksiądz Proboszcz może być zaangażowany w ten reformatorski ruch. Kilka dogmatów przewróci się. Tomizm przestanie być kluczową wykładnią. Nie należy się zdziwić, że wkrótce będzie zorganizowany sobór, a Ksiądz Proboszcz wróci z niego z pastorałem biskupim. Nowy Sącz zasługuje na biskupa!
Wszyscy nieustannie zdajemy egzamin z obiektywnego istnienia. Trzeba ciągle rozstrzygać o relacjach części do całości. Pars pro toto. Kłopot sprawiają szczegóły. Bywa, że one nie poruszają się po wyznaczonych trasach. A to wydarza się poza zasięgiem naszego uczestnictwa. Dzieje się jednak w komedii beznamiętnego prawdopodobieństwa. Czy można wyzwolić się z dyktatury przypadku? Czy można przejść do raju przeznaczenia? A może jest jednak odwrotnie? Sofokles nie sławił przeznaczenia. Król Edyp liczył na przypadek.
W Nowym Sączu na rynku. I to wcześnie rano. Codziennie. Buduje się macierz. Jest gotowa na przyjęcie wydarzeń każdego dnia. Przed północą, codziennie, zatwierdzane są wiersze i kolumny. Zegar ratuszowy czuwa nad tym procesem. Tak dzieje się 365 razy każdego roku. Mnożą się potem te roczne macierze zdarzeń. Tak powstaje historia Nowego Sącza, której nigdy nie poznamy.
PS
Czytajmy mądre książki!