
CZĘŚĆ CZTERDZIESTA PIĄTA
Chodzę po mieście. Grzęznę w śniegu. Napadało sporo. Grudzień w Nowym Sączu prezentuje się dziwnie. Tak jest jakoś sentymentalnie. Wszystko przez ten zapach cynamonu i goździków. Nie tylko. Zastanawia mnie to, że z witryn sklepów zupełnie zniknęły manekiny. Za to widzę mnóstwo pozostawionych cieni na trotuarze, na Jagiellońskiej i na płycie rynku. Ludzie zniknęli. Cienie pozostały. Widać je, gdy zaświeci słońce. Czasami mają obrys zwłok. Ale grudniowy koszmar zamienia się w święta…
Moje grudniowe wspomnienie płynie po niebie wśród śnieżnych chmur, odległe jak lato. W grudniu jest po prostu za ciemno. Pojawiają się złudzenia i majaki. Staje się onirycznie…
Doczytuje List o tolerancji Johna Locke. Stałem się nieznośnie tolerancyjny. Ale nie jestem taki dla pór roku. Nawet różnicuję miesiące. Preferuję czerwiec. Jak można tolerować listopad? Grudzień majaczy nadzieją pełną obietnic. One są blade, jak sopel lodu. Na grudzień znaczny wpływ ma Christmas.
Czy tego roku, na sądeckim rynku, będzie można napić się grzanego wina z goździkami? Pan Prezydent powinien ufundować całą beczkę wina! Niechaj wiadomy radny obstaluje na rynku choinkę. Nie wieszajcie światełek na Kasztanie. On sobie tego nie życzy. Zawieście na pniu świetlistą latarnię. Ona nam wskaże drogę do samego nieba.
Za to, na zupełnie pustej płycie rynku, pojawił się znowu Pan Redaktor… Nie straszny mu śnieg. Na rowerze zajechał. A już myślałem, że z naszego miasta odjechał – „ręce złamawszy na pancerz”. Był nastroszony, obciążony protekcjonalnym patosem. Na głowie miał skórzaną czapkę pilotkę; gogle narciarskie, zawadiacko przekręcone na potylicę. Na czapce pilotce górowało małe, filuterne, trzylistne śmigiełko, w miejsce pompona. Na cienką jesionkę założył Pan Redaktor… piłkarską koszulkę, czerwoną, z Domarskim na plecach, jak w znanym filmie. Spodnie miał w dzwony. Buty narciarskie, ale przedwojenne, skórzane z żółtymi sznurowadłami.
No i jego rower był zjawiskowy… To był rower dziecinny, a w zasadzie rowerek. Miał ramę poprzeczną, dla łatwego wsiadania. Nie miał pedałów i łańcucha. Między kołami pulsowała maksymalnie naciągnięta – gruba guma. Na przednim kole tkwiło zaś wielkie dynamo na prąd zmienny. Dla zasilania wielkiego budzika z fluorescencyjnymi wskazówkami. Uwodziła kierownica od kolarzówki, odwrócona zawadiacko do tyłu. Ze względu na instalację owego budzika. Siodełko… to nie było siodełko, ale wygodny blat taboretu. Dętka w przednim kole była cienka, kolarska. Tylna to „balonówa”, enduro. Wachlarzyki z drewnianej sklejki, pomalowane na biało. Rower jeździ w zasadzie sam, dzięki tej sprytnej gumie.
Pan Redaktor nie witał się ze mną. Od razu przeszedł do rzeczy. Opowiedział, że ma kryzys – pisarski. A w pobliskim liceum, w kółku dziennikarskim – wymiatają. Piszą o życiu i polityce. Piszą jednak niejasno, za trudno. Narzekał. Nic nie może zrozumieć. I dlatego niczego adekwatnego nie może napisać. Stosuje proste zabiegi. Wspomina: przedszkole, wyścig kolarski przed laty, imieniny u ciotki, sianokosy u dziadka. Zawsze ze 100 kciuków nazbiera. Ale co to jest? On chce także wymiatać!
Pan Redaktor boi się współpracowników, że zdemaskują kalectwo. Na razie tego nie widzą. Lajkują. Wyciągnął zeszyt obłożony gazetową okładką – headline Washington Post. Zaczął czytać fragmenty swoich wierszy. Były całkiem do rzeczy. Po czym… zapatrzył się w górę, w niebo. Zaczął liczyć na palcach – swoje myśli. Tak dla pewności. Pytał niespokojnie, czy powinien udać się na prześwietlenie głowy – tomografem. Może w umyśle tkwi zadra? Odradziłem mu tego. Zaleciłem wolne czytanie. Jak nie rozumie, niech czyta dwa razy. Powinien zaniechać emocji i wszelkiego narcyzmu. Niech miętę pije podczas czytania i pisania. Niechaj pisze przyziemnie. Najlepiej w piwnicy! Z dachu to pisał Horacy.
Zaczął płakać nerwowym chichotem. Prosił dalej o rady. Poleciłem czytać Szymborską, z rana, na czczo. Miłosza przed obiadem, ale bez wina. Sanatorium Schulza wieczorem. Zaprotestował. Nie Sanatorium! On już się czuje jak w domu wariatów. Po czym zażądał, abym mu oddał – trzy grosze. Te same, które mi onegdaj niby pożyczył. Ja już je zdeponowałem przecież w skarbonie u Księdza Proboszcza. Zaklął siarczyście pod nosem i zamaszyście odjechał, dzięki tej sprytnej gumie. Ale dodatkowo pedałował Fredem Flintstonem. Zostałem sam. Żal mi było ogromnie.
Idę pod bibliotekę. Już wiem, co tym razem pożyczą. To oczywiste. Czytelnicy także wiedzą. Co można jeszcze przeczytać znaczącego o tolerancji? No przecież! Traktat o tolerancji. Wolter. Tak też się stało. Miałem w rękach Traktat. Siostra Izydora na lekcjach religii, w ósmej klasie, w salce katechetycznej, odczytywała nam co ciekawsze fragmenty. Pamiętamy słynny cytat: Nie zgadzam się z Tobą, lecz zawsze będę bronił twego prawa do głoszenia własnych poglądów.
Tak, to napisał Wolter. Dlatego, ten kto podniesie rękę na Pana Redaktora, to będzie miał ze mną do czynienia. Szkoda jednak, że nie wzbudzam strachu.
Wolter napisał Traktat z poruszony wyrokiem śmierci wydanym na pewnego protestanta, który miał zabić syna, który chciał zmienić wyznanie na katolickie. Potem to okazało się nieprawdą, ale człowieka zabito w męczarniach, łamiąc kołem. Tak, kiedyś egzekucje były publicznymi wydarzeniami, jak mecze piłkarskie. Zabijano także dla publicznej zabawy … koty. Na szczęście nie urządzano już walk gladiatorów. Tak, świat kiedyś był bardzo zacofany. Czy biorą to pod uwagę konserwatyści?
Może za jakiś czas będziemy także dziwić się prowadzonym obecnie wojnom, jak dzisiaj brzydzą nas walki gladiatorów w starożytnym Rzymie. (No chyba, że walczy Russell Crowe.) To wymaga jednak zmian mentalnych i społecznych. Ale wcześniej muzea, galerie muszą zaprzestać pokazywania „piękna wojny”. Ale i tutaj konserwatyści nie są zgodni. I tak zbliżamy się powoli do zagadnień poruszanych w Traktacie o tolerancji.
Wolter dostrzegł pewien związek między ludowym strachem przed innowiercami a działalnością misjonarską nawracających kościołów. Jest także pewien rodzaj religijności, który gloryfikuje męczeństwo. Kto cierpi za wiarę jest wywyższony. Na szczęście chrześcijaństwo wyleczyło się z tego. Ale w islamie to nadal trwa. Religie przechodzą ten okres „męczeństwa”, jak dziecięcą chorobę. Na to Wolter zwrócił właśnie uwagę. Kult męczeństwa i męczenników jest chory, to pożywka dla infantylnej nietolerancji.
Z „męczeństwa” łatwo przejść do zemsty. Pojawia się uproszczona wizja wroga religii, tego kto winny jest męczeństwa bohatera religii, na przykład świętych: Sebastiana, Wawrzyńca, Wojciecha, Stanisława. Tworzy się uproszczona wizja przeciwnika religijnego. Przecież te masakry na „ziemi świętej” wynikają z kontekstu religijnego.
Wolter pisał o syndromie dżihadu. Niewiele zmieniło się od średniowiecza na Bliskim Wschodzie. W wersji skrajnej jest Isis, a w wersji łagodnej można posłuchać wiadomego radia i kilku posłów. Ale i Putin powołuje się na święte prawosławie. On także chce prowadzić krucjatę nacjonalistyczno-religijną.
Słuchając takich wywodów o ofierze i męczeństwie, normalni i łagodni ludzie domagają się odwetu za zadane „męczeństwo”. Myślą o nawracaniu na swoją wiarę, bo to da gwarancję pokoju i spokoju. Tak buduje się ksenofobia. Demonizowanie wrogów usprawiedliwia działanie prewencyjne, a nawet odwet. Obecna wojna w Gazie jest odwetem za odwet. A to było także odwetem. Tak to już ten odwet trwa jakieś parę tysięcy lat. Ma oczywisty podtekst religijny.
Wolter zarzucił chrześcijaństwu pewną niedobrą tradycję. Chodzi o tworzenie kultu męczeństwa. Pamiętamy opowieść o pierwszych chrześcijanach. Czytaliśmy i oglądaliśmy Quo vadis Sienkiewicza. Wolter upatruje nawet sukces chrześcijaństwa w Europie tworzeniem mitu męczeństwa. To wedle niego pomogło w rozwoju.
Pan Prezydent także zna twórczą rolę mitu. Często mówi o „ofensywie inwestycyjnej”, że za jego władzy wszystko ruszyło do przodu. Pojawiły się kwitnące krajobrazy. Dodaje także skwapliwie, że jego poprzednicy nie robili, nie budowali niczego. Ja natomiast za Wolterem odradzam Panu Prezydentowi wikłanie męczeństwa w tworzenie mitu własnego przywództwa. Chodzi o „męczeńską” opowieść o tych setkach kontroli indukowanych przez wraże siły. Powtarzanie pewnych spraw umacnia przekonanie w ludzie. Potem staje się mitem, a nawet legendą. Jak to będzie rozwijać się proporcjonalnie, to jak nic za 10, 20 lat będą ulice w Nowym Sączu posiadały imię Pana Prezydenta.
Mit ma duże znaczenie w tworzeniu religii, ale także narodów. On odwołuje się do opowieści. Ona wymaga języka. Początkowo słowo „martyrium” oznaczało „świadectwo”, czyli świadczeniem za prawdą swojej religii. Potem to słowo zmieniło znaczenie. Świadectwo stało się męczeństwem. To bardziej pasowało do legendy. Te zaś pochodzą ze źródeł chrześcijańskich. Uśmiercono w męczarniach zwykłych chrześcijan, a pozwolono nauczać św. Grzegorzowi. Daty śmierci Piotra i Pawła nie można jednoznacznie ustalić.
Ale Wolter nie wziął pod uwagę zorganizowanych prześladowań chrześcijan za rządów cesarzy: Nerona, Decjusza, Dioklecjana, Licyniusza. To fakty historyczne. Im zaprzeczać nie należy. Także wspomnieć trzeba o wzajemnych prześladowaniach się chrześcijan w wieku trzecim i czwartym. Ścierały się różne frakcje, odłamy. Prowadzono żenujące spory o pochodzenie i istotę boskości. Zresztą, spory toczą się do dzisiaj. To w sumie ośmiesza chrześcijaństwo.
Wolter wyraźnie podziwia Rzymian za ich szacunek dla własnych i obcych bogów. Oni także zlaicyzowali swoją religię. Wzruszająco traktowali bogów tak, jakby byli ludźmi. Czy to nie jest humanistyczne? Ale i chrześcijanie nadali Chrystusowi całkiem ludzki wymiar. Czy to jednak nie dziwne, że losy bogów i ludzi tak się splatają? Czy tego chcą bogowie, czy chcą tego ludzie? Wedle Woltera chcieli tego Rzymianie. Ale czy chcieli tego ojcowie chrześcijaństwa? Byłoby znacznie lepiej, gdyby tego chciał sam Dobry Bóg…
Traktat dotyczy jednak innego problemu niż prześladowaniu chrześcijan w wiekach pierwszych. Wolter sprzeciwia się gloryfikowaniu męczeństwa. Czynienia z niego szczególnego aktu „świadectwa” wiary.
Wolter sprzeciwiał się jednoznacznie manicheizmowi. Co to takiego, to wszyscy wiemy. Prąd myślowy z III wieku. To taki prosty i prymitywny dualizm. Jest tylko zło i dobro. One walczą ze sobą. Zło jest przez manichejczyków demonizowane. W manichejskim świecie tolerowania zła jest – złem. Przez to sama tolerancja jest złem. W skłóconym społeczeństwie, a zwłaszcza w kampaniach wyborczych króluje manicheizm. On okalecza rozumy. Nie trudno wskazać współczesnych „proroków” manicheizmu.
Wolter w Traktacie chwali pewnego polskiego księdza. Daje go jako przykład umiaru, wstrzemięźliwości i tolerancji:
W Polsce pewien biskup Warmii miał dzierżawcę anabaptystę i poborcę socynianina. Proponowano mu, aby wygonił i prześladował jednego za to, że nie wierzy w konsubstancjalność, a drugiego za to, że chrzcił swego syna dopiero w piętnastu latach. Odpowiedział, że na tamtym świecie będą potępieni na wieki, ale że na tym są mu bardzo potrzebni.
A my mamy Księdza Proboszcza, jako sądecki przykład tolerancji i wyrozumiałości. On przecież z pokorą toleruje moje pisanie. Nawet się nie zająknął. Cierpliwie znosi, to co piszę. Pan Prezydent także jest przykładem sądeckiej tolerancji. Chodzę sobie po mieście z taką samą swobodą jaką chadzają sądeccy multimilionerowie. Mamy wszyscy takie same prawa w naszej sądeckiej Republice. Na straży obywatelskich spraw stoi Pan Prezydent. (A stadion kiedyś w końcu powstanie…)
Wolter nie był „wrogiem” Boga. To on stwierdził w końcu: Nie mogę pojąć by ten zegar istniał a nie było zegarmistrza. Wolter zdawał się już 300 lat temu być zwolennikiem świata jako „inteligentnego projektu”. Dodał także: Jeśli nie byłoby Boga, trzeba by go wymyślić. Do tego ostatniego stwierdzenia Ksiądz Proboszcz zgłosiłby zapewne zastrzeżenia. Mnie się nawet podoba. Jest takie… życiowe…
Czas zabiera życie. Oddaje pamięć. Czytane książki natomiast wypychają pamięć. W niej instaluje się wiedza. Czy lepiej wiedzieć, czy lepiej pamiętać? Ale co lepsze: „wiedzieć że..”, czy „wiedzieć jak..”?. Czytaliśmy Gilberta Ryle z Oksfordu. Wiedzieć „jak” to lepsza wiedza.
Ja idę teraz pod „swój” sklep. Przeczytałem u Woltera jednoznaczne wskazanie: Używajcie życia, które jest drobnostką, oczekując śmierci która jest niczym. Dodał dla równowagi także i to: Optymizm to obłęd dowodzenia, że wszystko jest dobre, kiedy nam się dzieje źle. Jest taka polska wersja tej sentencji: tam jest dobrze, gdzie nas nie ma. Ja się temu sprzeciwiam, dlatego nie opuściłem dotąd Nowego Sącza.
PS
Czytajmy mądre książki.