
W okresie nowożytnym edukacja nie była nikomu do szczęścia potrzebna. Przeciętnemu człowiekowi wystarczyła umiejętność modlenia się oraz śpiewania nabożnych pieśni. Mimo to, nawet w takim Nowym Sączu, znajdowali się śmiałkowie, którzy próbowali rozszerzyć swoją wiedzę.
Szkoła parafialna w Nowym Sączu działała w rejonie dzisiejszej fary już od co najmniej XV wieku. Pierwsze wzmianki znajdziemy na ten temat już w 1412 r. Oczywiście przeznaczona była tylko dla chłopców, bowiem koedukacyjne klasy nie istniały. Po utworzeniu w mieście kolegiaty zmieniła nazwę na „szkoła kolegiacka”. Była ściśle powiązana z Akademią Krakowską, ale mimo to w XVII wieku chyliła się ku upadkowi, zresztą jak całe miasto.
Budynek szkoły miał znajdować się naprzeciwko plebanii. Jak twierdził Sygański był to róg ul. Św. Ducha oraz Kościelnej (dziś Wyszyńskiego). Nie był to duży budynek – składał się z dwóch izb, przy czym jedna służyła za mieszkanie dla nauczyciela. Z dokumentów do których dotarł Sygański wynika, że szkoła była w nie najlepszym stanie. Kardynał Jerzy Radziwiłł, podczas wizytacji biskupiej w Nowym Sączu (1597 r.) zalecił władzom miasta: ażeby o szkołę, owo seminaryum miejskie, staranie mieli — uczniom pomieszkanie wystawili, ażeby po gospodach bez dozoru nie żyli, ani nie zaniedbywali służby Bożej. Sytuacja musiała być nie wesoła, bowiem kardynał prosił nauczycieli: Chłopcom szkolnym niech nie pozwalają nocować po gospodach, lecz w szkole niech sypiają.
Właściwa nauka szkolna także nie była wcale wysoka – zapisał brutalną prawdę ks. Jan Sygański. Z czego to wynikało? Prawdopodobnie z faktu, że słabo do pracy byli przygotowani bakałarze (nauczyciele). Nie było imponujących przedmiotów: czytanie, pisanie, nauka religii i historyi biblijnej, rachunków, a głównie języka łacińskiego – pisał Sygański. Umiejętności te mogły przydać się do modlitwy, słuchania kazań albo zabłyśnięcia jakąś wykutą na pamięć sentencją łacińską. Szaleństwa nie było. Najbardziej dziwnym z naszego punktu widzenia był przedmiot „śpiew kościelny”. Dla ówczesnych jednak była to rzecz niemal elementarna: uważana w owych czasach za nieodzownie potrzebną do wykształcenia; ta jednak miała raczej służyć do uświetnienia nabożeństwa kościelnego, aniżeli do obudzenia w duszy zamiłowania do sztuki lub estetycznego poczucia piękna i harmonii – zauważył słusznie Sygański. Żeby nie kreować tragicznego wizerunku tego przedmiotu, trzeba wspomnieć, że nauczano także muzyki, a nawet gry na instrumentach takich jak flet, skrzypce (oczywiście wszystko na potrzeby liturgii). Absolutnie nie dbano o zdrowie fizyczne, nie propagowano ruchu i ćwiczeń.
Mimo iż Sygański zapisał – obok tegoż zwracano również jak największą baczność na dobre obyczaje i umoralnienie chłopców, względem czego nauczyciele mieli osobne ścisłe polecenia – to jednak wydaje się, że praktyka pokazywała to samo. Bardzo ważnym elementem karcenia była „rózga”, która miała służyć dyscyplinie.
Nauczyciel, czyli bakałarz, cieszył się wielkim szacunkiem w ówczesnym Nowym Sączu. Jego prestiż był widoczny w kościele: zasiadał z duchowieństwem w czasie kanonicznych pacierzy, podczas sumy co niedziele i święta śpiewał na chórze z młodzieżą szkolną (…) a kiedy który z nich miał zjeżdżać do Sącza, to jeden z rajców albo sam burmistrz miejską kolasą jeździł po niego do Krakowa i przywoził wraz z kantorem. Nie po każdego władze miejskie wówczas wyjeżdżały! Bakałarzami zostawali ludzie wywodzący się z zamożnych rodzin mieszczańskich, m.in. z rodziny sławnego kupca Tymowskiego. Ważną postacią w szkole był także kantor, który śpiewał w farze. Co ciekawe zarówno oni, jak i bakałarze żyli „w niepisanym celibacie” – nie zakładali rodzin. Taki utarł się zwyczaj.
Kantorzy słynęli w Małopolsce z dosyć liberalnego podejścia do zabawy i alkoholu. Na początku XVII w., w Krakowie spotykali się w gospodzie o mało chwytliwej nazwie: „U szewca Nogi piwo częstochowskie“. Przybywali tam także rybałtowi, czyli śpiewacy wędrowni. Imprezy suto zakrapiane w alkoholu trwały nie raz do białego rana. Sygański tak pisał: topili się w piwie i miodzie, a opitych wiedziono do kościoła rano. Mimo to niejeden, ledwo siedząc, nie zmylił śpiewu. Czy i w Nowym Sączu była taka gospoda? Ciężko wyrokować, ale odnotowano jedną szkolną aferę związaną ze śpiewem.
Uczniowie, którzy mieli być wychowani w tej surowej atmosferze nie zawsze spędzali czas na zbożnych zajęciach. Jedna z takich sytuacji miała miejsce w 1604 r. Wówczas, jak zanotował Sygański siedział sobie w gospodzie przy szklanicy piwa pan Mateusz Wyrzykowski. Do szynku weszli uczniowie szkolni, którzy zaczęli popisywać się śpiewem. Nie były to pieśni bynajmniej religijne, ale delikatnie mówiąc, świeckie. Sygański zapisał wymownie: niezbyt nabożnie. Obserwujący to Wyrzykowski był zbulwersowany, że za takie zachowanie młodzieńcy próbowali doprosić się o nagrodę. Wywiązała się pyskówka pomiędzy mieszczaninem a nimi. Młodzi śpiewacy umieli podobno i wiele gadać, więc ostro odpowiedzieli. Pan Mateusz zerwał się, a zgromiwszy ich obelżywemi słowami, cisnął szklanicę piwa na jednego z nich i oblał go, potem porwał się do szabli, chcąc rąbać, bić i siec, ale ich obroniono – zanotował ks. Sygański. Co ciekawe skutkiem tego był proces sądowy.
A tak na koniec już zupełnie poważnie: szkoła kolegiacka mimo wszystko cieszyła się uznaniem. Przez wieki była lokalnym ośrodkiem edukacji. Tak naprawdę posiadamy niewiele informacji na temat jej działalności. A szkoda, bo zapewne tak jak dzisiaj, sporo działo się w murach szkolnych.