W 1935 roku Nowy Sącz odwiedziła znakomita pisarka Zofia Nałkowska. Wówczas była już znaną literatką, chociaż publikacja „Granicy” – jej najsłynniejszego dzieła – była jeszcze tuż przed nią. Spojrzenie warszawianki na prowincjonalne miasto wydaje się być wyjątkowo ciekawe. Dla nas jest to spacer po Nowym Sączu, którego już nie ma.
Nałkowska napisała niewielką książeczkę zatytułowaną Między Dunajcem a Kamienicą. To niemalże spacer po nieistniejącym mieście, z którego możemy jedynie wyłuskać fragmenty tego, co pozostało do dziś. Słuchając opowieści o międzywojennym Nowym Sączu można mieć wrażenie, że pozornie nic się nie zmieniło: Tym bowiem czego nie przewidziałam była niezwykła uroda tego miejsca, zagęszczony aromat starzyzny, urzekająca senność istnienia zagnieżdżonego w zielonej naturze, nad dziką wodą – pisała Nałkowska. Do tej pory Nowy Sącz znała z książek i opowieści.
Wrażenie na niej zrobiła Jagiellońska, od której niemal każda przecznica roztaczała widoki na okoliczne góry.
Bliższe wzgórza, owinięte półokrągło słomianymi smugami pól, przewiązane zielonymi miedzami, zachodzą na przemian na siebie, zaplatają się coraz bliżej – na sposób i podobieństwo warkocza – pisała. Tutaj nieopodal się zatrzymała – w hotelu Knoblów na Narutowicza. Opisywała go tak:
Mieszkałam w (…) czystym hoteliku ze skrzyniami petunii i pelargonii u okien, z widokiem na jasną za ciemnymi drzewami dolinę i niebieskie góry. Z rytualnej kuchni tego hotelu dostawałam co rano wcale niezłą białą kawę. Poza tym żywiłam się własnym przemysłem i przychodziło mi to mniej łatwo, tutejsze bowiem „pokoje do śniadań” obliczone są głównie na spożywców alkoholu. Hotel posiadał księgę pamiątkową, gdzie wpisała się Wanda Wermińska, znana śpiewaczka. Była primadonną Teatru Wielkiego, a jej uczniami byli po wojnie m.in. Irena Santor czy Jerzy Połomski. Wermińska, podobnie jak Nałkowska, była urzeczona sądeckimi widokami. Wpisywał się też poeta Marian Czuchnowski, minister Czesław Michałowski. Nałkowska znalazła też wpis pewnego wsławionego niechęcią do „Wiadomości Literackich” generała, który zwięzłym słowem żołnierskim zaznacza, że jest „zadowolony”.
Zofia Nałkowska była w okolicy zamku, wokół którego były ciche i puste uliczki. Zapewne trafiła na szabat, bowiem była to dzielnica żydowska.
Egzotyzm uderzył mnie także w szyldach, wiszących nad sklepami wzdłuż ulic. Odczytywałam na nich napisy u nas nieznane: „Wyrąb mięsa”, „Sklep towarów mieszanych”, „Pokój do śniadań” i „Wypożyczalnie kajaków”. Dzielnicą żydowską pod zamkiem Nałkowska nie była zachwycona: Pod zamkiem rozsiadła się dzielnica żydowska z zakamarkami wielowiekowego brudu i zaduchu. W odległości paru kroków od siebie znajdują się trzy bożnice, w których o zmierzchu przy świetle świeczek siedzą na ławkach nad księgami pochyleni Żydzi w swych paradoksalnych ubiorach. U stropów stare świeczniki wiszą rzędami, jak w antykwariatach na Świętokrzyskiej. Ale płonące w nich świece są autentyczne. W jednej z bożnic wisiał pomiędzy nimi ogromny żyrandol nowoczesny z żarówkami elektrycznymi, brzydotą ozdób i białym światłem stwarzając kontrast, który nikogo nie niepokoił.
Niedaleko mykwy, pod zamkiem, znajdował się zaniedbany plac.
Tam w czasie jej pobytu kręciła się karuzela ozdobiona wieńcem najdziwniejszych malowideł w górze i festonami zasłon z paciorkową frędzlą. Kolebki ciągnęły konie zastygłe w galopie – brązowe, czarne i białe, wszystkie centkowane na podobieństwo tutejszych pstrągów. Puszczana w ruch karuzela wydaje z siebie tony muzyki najbardziej egzotycznej.
Żydzi chodzą tu w kapeluszach, nie w czapkach, noszą ładne, długie loczki, po jednym przy każdym uchu. W sobotę wielu z nich ukazuje się w lakierowanych pantofelkach i białych pończochach, w atłasowych świecących chałatach, a kapelusze są wtedy aksamitne, obwiedzione na brzegu ronda wałkiem pięknego brązowego futra, którego długi błyszczący włos rozbiega się promienisto nad głowy na jasnym niebie – wspominała mieszkańców dzielnicy. Pod wieczór ci sami ludzie na pobliskiej zamku części wybrzeża snują się gromadami po wydeptanej trawie nad wodą. W zapadającym zmierzchu przypominają „Trąbki” Aleksandra Gierymskiego. Zatrzymują się mówiąc, czasami stają wokół jednego po kilkunastu. Coś się tam odbywa z tych rzeczy niezrozumiałych, o których w wierszu „Żydzi” pisze Tuwim.
Nie umknęła uwadze Nałkowskiej kolegiata, mury miejskie w sąsiednim ogrodzie, za mieszkaniem księdza. Zatrzymała się także przy Taniej Kuchni Katolickiej (dziś Dom Gotycki), gdzie podziwiała piękne portale. Napisała, że miejsce to wraz z całą zielenią jest „urocze”. Zaznaczyła, że kościoły są pełne, dwie jedyne cukiernie zawsze puste. Z politowaniem opisywała Dom Sierot, gdzie widziała biedne dzieci, nędznie odziane, za żelaznymi kratami. Przy altanie zauważyła zakonnicę, która pochylała się nad dziećmi. To, że nad białym kornetem nie ma wymalowanej naniesie złotej obręczy, wydaje się po prostu przeoczeniem.
Co jeszcze zanotowała Nałkowska? Kolejna część spaceru już wkrótce!
Łukasz Połomski









