W 1935 r. Nowy Sącz odwiedziła znakomita pisarka Zofia Nałkowska. Wówczas była już znaną literatką, chociaż opublikowanie „Granicy” ciągle jeszcze było przed nią. Spojrzenie warszawianki na prowincjonalny Nowy Sącz wydaje się być wyjątkowo ciekawe. Dla nas jest to trochę spacer po mieście, którego już nie ma.
Pierwszą część znajdziesz tutaj: Zofia Nałkowska w międzywojennym Sączu (cz. 1)
Tuż po wielkiej powodzi z 1934 r. Nałkowska odwiedziła Nowy Sącz. Naszkicowała obraz miasta, którego z wielu względów już nie ma. Świat poszedł do przodu, zmienił się. W barwnych kadrach pisarka zatrzymała dla nas nieuchwytne chwile i zrobiła to lepiej niż niejeden artysta i przewodnik. Kadry z przedwojennego życia w książeczce Między Dunajcem a Kamienicą, są unikatowym przewodnikiem po mieście.
W poprzedniej części opisywałem spacer po dzielnicy żydowskiej, natomiast zamek będący w jej centrum, Nałkowska obejrzała dokładnie. Akurat trafiła na czas, kiedy robotnicy go odnawiali, a ich precyzyjną pracą była zachwycona. Wracała tam kilka razy, próbowała sobie wyobrazić wydarzenia historyczne, które się tutaj rozegrały. Na dziedzińcu zamku, w okresie jej pobytu, w jednym z domów miała się znajdować Biblioteka Miejska, obok lokal grupy „Łom”. Co ciekawe Nałkowska skrytykowała miejską czytelnię. Brakowało w niej książek m.in. Dąbrowskiej! Mimo to udało się jej kilka egzemplarzy wypożyczyć. We wdzięcznej pamięci zachowałam też panienkę, wydającą tam książki i jej duże oczy niebieskie, pełnie dziecięcej powagi.
Spacerując nad Dunajcem Nałkowska podziwiała panoramę miasta. Zauważyła „posadowiony gmach” nad skarpą. Przechodzącej z dziewczynką damy zapytałam, czy to nie jest czasami zamek. „Nie – odpowiedziała grzecznie – to jest kryminał”.

Malowniczo pisarka przedstawiała parki. Park nadrzeczny ciągnął się wzdłuż Dunajca. Były tam boiska sportowe, łódki, kiosk (gdzie można było kupić wodę i czekoladę) oraz plaża. Wiemy, że była na Wólkach: Wzdłuż alei, na ławkach, leniwie patrząc w te różne wody, siedzą żołnierze, każdy z piórkiem sokolim nad lewym uchem, dziewczęta, bezczynni młodzieńcy. Siedziała i obserwowała ludzi. Podziwiała także popisy sportowe młodych ludzi: Stała tam nad zatoką zielonawej łachy wysoka, o 5 kondygnacjach skocznia. Nadzy chłopcy, opaleni i zwinni, wspinali się na nią i z różnych wysokości spadali w wodę. To wszystko udowadnia raz jeszcze, że słynna „Wenecja” była miejscem, w którym koncentrowało się życie towarzyskie międzywojennego Sącza.
Podczas ostatniego wieczoru w Nowym Sączu Nałkowską złapała ulewa na plaży nad Dunajcem. Wpadła do budynku obok drewnianej rozbieralni. Cała frontowa ściana małej kawiarni rozsuwa się w obie strony, aby tutejszym zwyczajem odsłonić oczom widok na wzburzoną rzekę w dole i czarno-słoneczną scenerię nieba. (…) Na patefonie, nie tracąc czasu, kręci się dysk z muzyką – o dziwo! – Beethovena.
Na Wólkach Nałkowska zauważyła także Żydówki, którym poświęciła fragment swojej opowieści. Jedna z nich była starsza: Miała w każdym uchu po dwa wielkie brylanty, niesamowicie białe w świetle dnia, oprawne starożytne, jeden pod drugim, w wypukłym ujęciu mnóstwa srebrnych pazurków. Druga Żydówka mniej archaiczna, siedziała obok i zajmowała się dziećmi. Kobiety nie rozmawiały ze sobą. Inna „dama żydowska” przybyła alejką. Również była bogata, ubrana na czarno, także była ozdobiona brylantami. Nie miała peruki, ale jej głowę wieńczył duży kapelusz. Kiedy zagadała do Nałkowskiej, warszawianka zauważyła, że Żydówka miała większość zębów z platyny. Oznajmiła mi, że ją bardzo denerwuje to skakanie do wody. Patrzyła przecież w tę stronę i tylko za każdym nowym skokiem odwracała głowę, z cichym jękiem osłaniając twarz ręką. Choć od 30 lat mieszkała w Sączu, ciągle była w nim zakochana. Uwielbiała mnóstwo kwiatów, które tutaj było. Niestety powódź z 1934 r. zniszczyła niektóre dzielnice. Nie tylko krowy, dachy, deski płynęły z wodą, ale nawet – tu zniżyła głos – fortepiany… – opowiadała pisarce kobieta.
Wieczorami nad Dunajcem spacerowali Żydzi, poważni i dostojni. Inaczej zachowywali się tutaj młodzi chłopcy, którzy zrzuciwszy ubrania w czarnych majtkach wskakiwali do rzeki. Są wtedy zwyczajni, zatraca się ta ich dziwność, gdy ociekając wodą, biegną do brzegu, gonią się i nawołują, a przed ubraniem wykonują zgodnie gesty znane z rytualnej gimnastyki internacjonalnej. Autorka „Granicy” była tutaj także wieczorem: Zachody słońca, odbywające się dla tego miasta za Dunajcem, są zainscenizowane w rozmiarach zaiste wspaniałych. Stare drzewa (…) biorą w ramy to widowisko.
Równie barwnie Nałkowska opisywała prowadzącą z Wólek ulicę Kościuszki: Podmurowana z głazów, ponad którymi kłębi się zieleń starasowanych ogrodów, są jakby zapożyczone ze śródziemnomorskiego południa. Generalnie pisarka uważała, że miasto „poprzerastało zielenią”. Wszędzie, nawet w niespodziewanych miejscach były ogrody: w ciasnocie ruder, sklepików, cuchnących podwórzy, ponurych wnęk z obiegającymi piętra po obłupanych murach z cegły z drewnianymi gankami. Widok kwiatów i rozłożystych drzew zawsze zamykała perspektywa gór. Nie rozumiem, dlaczego nie zjeżdżają się tu wszyscy, jak dla sensacji, żeby oglądać ten przepych piękności, rzucony tutaj niedbale – nie dość wyzyskany, niewiedziany.