
W 1935 r. Nowy Sącz odwiedziła znakomita pisarka Zofia Nałkowska. Wówczas była już znaną literatką, chociaż opublikowanie „Granicy” ciągle jeszcze było przed nią. Spojrzenie Warszawianki na prowincjonalny Nowy Sącz wydaje się być wyjątkowo ciekawe. Dla nas jest to trochę spacer po mieście, którego już nie ma.
Poprzednie części: Zofia Nałkowska w międzywojennym Sączu (cz. 1) Zofia Nałkowska w międzywojennym Sączu (cz. 2)
W książce Między Dunajcem i Kamienicą Nałkowska zatrzymała dla potomnych przedwojenny klimat Nowego Sącza. Pełen paradoksów, bogactwa, ale też przede wszystkim biedy. Pora na kolejną część spaceru po mieście, którego nie ma. Nałkowska zabiera nas ze swojego hotelu Polonia do miejsc, których być może niewiele wiemy. Sama była doskonale przygotowana do wędrówki po Sączu. Znała jego historię, legendy, wiedziała, gdzie znajdują się najważniejsze zabytki.
Pisarka wędrowała nie tylko po reprezentacyjnych salonach miasta. Była też w Gołąbkowicach, wówczas podmiejskiej wsi. Tam zauważyła na „prześlicznym wzgórzu” stary cmentarz. Czytała z zainteresowaniem inskrypcje nagrobne. Ich treść odnotowała w swojej książeczce. Z zadumą oglądała nagrobki.
Następnie udała się na Zakamienicę, czyli Piekło: Tutaj między szyldami nędznych sklepików przeczytałam takie oznajmienie: „Izak Kamień. Sprzedaje i kupuje worki”. Zatrzymałam się i stałam chwilę w zadumie nad tą wymową symbolu, uderzona znikomością zbiegów i działań człowieczych na ziemi. Pisała, że poza Piekłem i dzielnicą żydowską w Sączu nie było widocznej nędzy. Z ciekawością opisywała miasto pełne kamieniczek, willi i trzech tylko kominów: Jego uroda jest niemodna, nieżyciowa, jest adaptacją człowieka do natury, który jej tu nie szpeci, który ma instynkt terenu – budując domy, zapewnia ich oknom maksimum dającej oglądać się piękności.
Nałkowska podczas swojego spaceru niestety odczuwała wonie targowiska. Na środku placu targowego stał „pretensjonalny ratusz”, wokół którego gromadziły się stragany z najuboższymi przedmiotami handlu – mydło, sznurowadła, skarpetki, grzebienie, nade wszystko jednak mnóstwo skór, całe stosy, stragan przy straganie, w cenie jednego złotego za kilogram. Nabiał dowozili ludzie ze wsi. W dni targowe odbywają się tu całe kongresy żebraków z okolicy. Chodzą po rynku i ulicach, wystają przed sklepami, czekając swojej kolejki. Ich góralskie kapelusze, bose, oblepione zaschłym błotem dróg nogi, strzępy i łaty wiejskiego odzienia, podróżne kije nie odrapane z kory. Wielu z przybyszów było kalekami.
Niektórzy handlujący szli do miasta kilkanaście kilometrów, często z tobołkiem lub koszem na plecach. Nałkowska spotkała kobietę spod Gorlic, oferującą jej do kupienia łyżki oraz drewno bukowe. Osobny dział stanowią zabawki dziecinne, zwłaszcza zielono malowane taczki. Wdowa posiadała towar warty 12 złotych. Jej dzieci były na służbie za postne jedzenie, jeden z synów w Sączu był u księży, czwórka dzieci została w domu, ale łącznie urodziła ich 15. Przerażający jest fakt, że 11 z nich umarło. Nałkowska wdała się z nią w rozmowę. Okazało się, że mąż kobiety zmarł, za życia był dobrym człowiekiem. Rzeczywistość jednak była inna. Kiedy był pijany sprał mnie jeszcze zawsze po pysku, że tyle płodzisz. Com ja winna. (…) Za co mnie bijesz, przecież dziecko urodzić to nie cukierek zgryźć – opowiadała kobieta. Nałkowska zobaczyła prawdziwą nędzę. Zaczęła się zastanawiać nad losem jej dzieci. Z historii kobiety – być może była z Łemkowszczyzny – wynika, że śmierć w młodym wieku była zupełnie normalna. Najważniejsze, żeby była lekka, tak jak jej syna, który kaszlał i „marniał”. Wiedząc, że przyjdzie jego czas, prosił matkę o ubranie do trumny. Kiedy zgasł, ksiądz pocieszał kobietę, żeby się nie martwiła, bo miał lekką śmierć. Ileż takich historii opowiadano na sądeckim targu?
Na Rynku Nałkowska napisała piękne słowa, które niech będą dla nas ostatnim kadrem z tej międzywojennej wędrówki: Bo niebo jest tu wszędzie – domy nie wysokie, perspektywy szeroko otwarte.
Nałkowska jednak pragnie tę podróż zakończyć inaczej: Zakończyć chcę pochwałą plaży nad Dunajcem, chociaż nie jest lepsza od nicejskiej, gdyż tamta składa się z ławicy płaskich, starannie otoczonych kamyków (…). Po całodziennym pisaniu w hotelu spędzałam tam wszystkie prawie moje samotne wieczory.
Zapomnieliśmy o pięknej plaży – zamiast niej są zarośla i krzaki. Gdzieś na kartkach książki, w wirze historii utknęło zielone miasto – zamiast niego jest betonoza i wciskanie na każdą działkę kolejnych „arcydzieł” architektury. Ale co najważniejsze zapomnieliśmy o otwartych perspektywach. Co jest zamiast nich? Niech odpowie sobie na to Czytelnik.
Łukasz Połomski









